Kiedy się topią na ogniu metale,
Mój pan, nikt inny, dogląda ich stale
(Teraz go nie ma, więc mówię bez strachu),
Gdyż, jak to mówią, zna się na tym fachu,
Ale choć ludzie zwą go specjalistą,
Winę ponosi czasem oczywistą.
Zdarza się bowiem — no cóż, trudna rada —
Że kocioł pęka i wszystko przepada.
A metal wtedy tak jest rozhulany,
Że mu oporu nie stawiają ściany,
Chyba że z wapna będą i kamienia.
Wystrzela z kotła i bez ostrzeżenia
Ścianę na wylot przebija swym lotem.
Kawałki w ziemię powsiąkają potem,
A kiedy metal tak się jedna z gruntem,
My się z niejednym rozstajemy funtem.
Trochę metalu spada na podłogę
Lub na dach wleci, co zaręczyć mogę.
Choć się na oczy nie pokaże licho,
Bez przerwy czyha na nas bestia cicho.
Wierzcie, że nawet atmosfera piekła
Nie bywa bardziej gorąca i wściekła.
Kiedy nam kocioł na ogniu rozrywa,
Apokalipsa się dzieje prawdziwa.
Ktoś mówi: „Ogień źle był rozniecony”.
Inny: „A gdzie tam! Miech był nie z tej strony”
(Tego się bałem, bo to na mej głowie).
„Bzdury gadacie”, trzeci się wypowie,
„Źle się po prostu z ogniem obchodzili”.
„Nie!”, czwarty mówi, „stulcie pysk w tej chwili!
I posłuchajcie: nie wyszła im sztuka,
Gdyż nie użyli na ogień drew z buka”.
Nie wiem, co było wypadku przyczyną,
Ale się pasztet nam niezły rozwinął.